top of page

W oparach diesla

Szwajcar w Wilnie, 1937-1940


ree

Wraz z upadkiem komunizmu w Polsce oraz po rozpadzie ZSRR zaczęło pojawiać się mnóstwo książek, które wśród miłośników II Rzeczypospolitej na nowo rozbudziły zainteresowania Wilnem – jego dziejami, życiem społecznym, architekturą i dniem codziennym. Temu niezwykłemu miastu poświęcono dotychczas nie tylko wiele monografii oraz wydawnictw albumowych, ale także całkiem sporo pamiętników, kronik i wspomnień, dających bogaty, panoramiczny obraz jednego z największych miast przedwojennej Polski.

W 2021 roku Fundacja „Pomoc Polakom na Wschodzie” sprawiła miłośnikom Wilna prawdziwą niespodziankę, oferując im pozycję wspomnieniową zdecydowanie wyróżniającą się na tle innych tego typu publikacji poświęconych historycznej stolicy Wielkiego Księstwa Litewskiego. O niezwykłości książki świadczyć może już sam jej cudzoziemski autor, jak i potwierdzający tę cudzoziemskość tytuł, którego pierwszy człon – pospiesznie uprzedzam – w żaden sposób nie powinien być kojarzony ze znaną książką Antoniego Słonimskiego i Juliana Tuwima „W oparach absurdu”.

Autor wspomnień, Alfred Rietmann, młody mechanik oddelegowany przez szwajcarską firmę samochodową „Saurer” do pracy w wileńskiej komunikacji miejskiej, był w autobusach rzeczonego „Saurera” dosłownie zakochany. Można dodać, że zakochany niemal bezgranicznie. To przede wszystkim im poświęca obszerne (chciałoby się ponarzekać: zbyt obszerne) partie swoich wileńskich memuarów. Na szczęście egzotyka miasta, bo niewątpliwie w takich kategoriach przybysz ze Szwajcarii postrzegał Wilno, sprawiła, że również jemu i jego mieszkańcom poświęcił sporo uwagi. Oczywiście z wielką korzyścią dla dzisiejszego czytelnika, który podczas lektury książki raczyć się może opisami różnych anegdotycznych sytuacji, które zrodziły się ze zderzenia mentalności „cywilizowanego” Europejczyka z realiami życia kresowej Polski. Oto tylko kilka wyimków ilustrujących owo „zderzenie”: „Już pierwszego wieczoru zaznajomiłem się z polskim trunkiem narodowym – wódką. W domu, w Arbon czasami można było usłyszeć jak dobry to alkohol, jednak nigdzie nie można go tam było dostać. Dlatego też zdecydowałem się do pierwszego polskiego jedzenia natychmiast zamówić wódkę, której jednak nie dane mi było dopić – po pierwszym łyku jakby oczy przykleiły mi się do szkieł okularów – a w ustach poczułem mieszankę diesla i kosmetyków firmy Chrüter – ślubowałem sobie wówczas: już nigdy więcej! – i zakończyłem posiłek pilznerem”. „Z daleka usłyszałem hałas i krzyki, myśląc, że to jakaś bójka – chciałem podążyć inną drogą, zwyciężyła jednak ciekawość. Na rynku nie było żadnej bijatyki – odbywał się tu żydowski pchli targ! Wspaniale, po prostu niesamowicie – wszystko wystawione na sprzedaż – od schodzonych drewniaków przez zardzewiałe piecyki aż po radia ludowe i stroje ślubne – większość towarów malowniczo rozłożona na ziemi. A przy tym gesty sprzedawców i kupujących przy targach, często dosyć głośne, odnosiło się wrażenie, że mówiono nie tylko ustami, ale też nogami i rękoma”. „Odkroiłem sobie kawał szynki, dołożyłem sera i porządną kromkę wspaniale pachnącego chleba. Taka porcja w zupełności mi wystarczyła – wpadłem jednak w zdumienie. Nie mogłem uwierzyć, ile moi pasażerowie byli w stanie pomieścić w swoich żołądkach – ani sera, ani chleba sobie nie kroili tylko odrywali kawałki prosto do ust. Oczywiście, potrzeba było dużo wódki, aby strawić takie ilości! Po posiłku zaczęto skocznie tańczyć na łące do dźwięków akordeonu gospodarza. Dziwiłem się tylko, że żadna para nie wylądowała w trawie przy dzikim rytmie krakowiaka”.

Znajdziemy ponadto w książce wiele wręcz sensacyjnych epizodów, które autorowi wspomnień przytrafiły się już u progu wojny i które z powodzeniem mogłyby stanowić kanwę filmowego scenariusza. Książka została bogato zilustrowana fotografiami samego Alfreda Rietmanna, które doskonale współgrają ze skreślonym przez niego, często zabawnie i z subtelnym poczuciem humoru, portretem Wilna, Wileńszczyzny i jej mieszkańców. Pozycja zdecydowanie dla każdego miłośnika historii i przede wszystkim dziejów, nie tylko techniki, przedwojennego Wilna. I jeszcze jedna, niestety przykra, uwaga na koniec. Tłumacz (z języka niemieckiego?) wspomnień szwajcarskiego inżyniera raczej nie stanął na wysokości zadania. Rażą liczne błędy gramatyczne, nieporadna leksyka oraz miejscami udziwniona (czyżby skopiowana z oryginału) składnia i interpunkcja. Zastanawia również fakt, że wydawca, przygotowując do druku tak edytorsko wysmakowaną publikację, nie zatroszczył się o profesjonalną korektę. O ileż przyjemniej czytałoby się w „Oparach diesla”, gdyby nie było w nich aż tak wielu, zdradzających pośpiech i zwykłe niechlujstwo, literówek.

Komentarze


bottom of page