
Polska jest tam, gdzie jej nie ma

Świat mi się rozdarł na części, które do siebie nie pasują. Oto jest mój świat bliski, dotykalny, sfera zasięgu rąk, przestrzeń, w której rządzę. Mogę zmyć naczynia po obiedzie, wkręcić nowe śruby w fotel, który się zarwał pod stukilowym gościem, mogę sprzątnąć śmiecie ze ścieżki nad Jeziorkiem Czerniakowskim, mogę napisać sonet albo zacząć powieść.
A ta druga część to świat ogromny, zmieniający się za szybko, pozostający we władaniu hegemonów, wielkich pieniędzy, świat, który jest pełnym niespodzianek spektaklem, a w każdej chwili może objawić się tajfunem zza horyzontu, wojną wiejącą spoza granicy ogniem i śmiercią.
Próbuję zrozumieć spektakl, widzę, jak kruszy się porządek podziału ludzkich relacji na trzy obszary – ekonomii daru, ekonomii transakcji, ekonomii rozboju. Było tak – gdy ktoś dostawał chleb, bo był biedny, a głodny, to działo się to w ekonomii daru. W ekonomii transakcji kto zarabiał, mógł liczyć na to, że kupi chleb, bo ma pieniądze; w ekonomii rozboju kto silniejszy mógł zabrać chleb każdemu, mógł dać chleb, komu chciał, a dawał, aby zamienić kogoś w narzędzie czy niewolnika. W czas pokoju prawo chroniło i rozdzielało obszary ekonomii daru i obszary ekonomii transakcji. To, co działo się w ekonomii rozboju – było poza prawem. Czas wojny czynił wszystko bezprawiem i rozbojem. Chwilowe sytuacje wojny dyktowały, kto jest nędzarzem, kto władcą życia i śmierci, kto zagarnia łupy. Decydowała siła.
Czy teraz nie jest tak, że nowa filozofia siły próbuje w czasie pokoju ustanawiać prawo do rabunku? Nowa filozofia siły odbiera sens cywilizacji miłosierdzia, odbiera sens negocjacjom podważając zasady wzajemności i równowagi. Idea zawarta w formule „pacta sunt servanda” traci moc, przechodzi do historii. Rozbójnik ogłasza, że ma prawo do przemocy w obronie tego, co zrabował. Podpisze każdy pakt, ale nie będzie nim skrępowany.
Oczywiście to wszystko, to uproszczenia. Zmiany następują szybko, a komplikacja zmieniających się układów odsłania coraz to bardziej złożone struktury. Podejrzenia, pogłoski, manipulacyjne łgarstwa zasłaniają coraz większe obszary. A – proszę Pań i Panów – żyć trzeba, nie wolno wariować, nie wypada rozpaczać. Dlatego warto poświęcić czas sprawom, które toczą się swoim torem mimo zmian, a także ludziom, którzy oddają czas i serce obszarom, gdzie rządzi sens, gdzie zasada przyzwoitości i życzliwości wzajemnej ma jeszcze moc sprawczą. Oni przypominają, że słowa kapitana Conrada „tak trzeba”, to nie pusty slogan.
Dlatego staram się nie biadać, że jakieś moje książki latami czekają na druk. Piszę felieton na Biesiadę Literacką, cieszę się, że upominają się o moje felietony kwartalniki – „Tanew” w Biłgoraju i „Wyspa” w Warszawie. Dlatego ucieszył mnie nowy, 17, numer wędrownego kwartalnika „AŁMATOR”, który dotarł do mnie niedawno, spóźniony, jako 4 z roku 2024. „AŁMATOR” powstał w Kazachstanie, w mieszanej polsko-kazachskiej grupie ludzi uczących się polskiego, przez pierwsze lata istnienia wychodził jako pismo dwujęzyczne polsko-rosyjskie. Inicjatorami byli Polacy, para nauczycieli polskiego – poeta Piotr Boroń i Lucyna Ejma, działaczka polonijna. Kiedy tej parze uniemożliwiono działalność w Kazachstanie, pismo, jak jego redaktorzy, przeniosło się na dwa lata do Mołdawii, wychodziło w mniejszościowym okręgu Gagauzji, w Komracie. Boroń i Ejma musieli porzucić zawód pedagogów, wrócili do Polski, wydają pismo w Lublinie wspierani przez Fundację Pomocy Szkołom Polskim na Wschodzie im. T. Goniewicza. Nowy numer kwartalnika nie ma już podtytułu „kwartalnik uczniów, nauczycieli i przyjaciół języka polskiego”, wychodzi jako „kwartalnik polonijny”, poszerzył swoją formułę. Od dawna śledzę i wspieram działania tych dwojga dzielnych ludzi. Kiedy przeczytałem nowego „AŁMATORA”, napisałem do nich – cytuję list z 19 maja: (…) rozmyślam – jaki sens? Z pozoru zupa na gwoździu, on i ona zabawili się, napisali prawie sami cały duży zeszyt kwartalnika. Ale czytam – nie, poważna sprawa, oni odnaleźli trop i trzeba tak iść. Potrzebna jest płaszczyzna kontaktu Polaków wschodniej diaspory i tych, co mniej są rdzennymi, ale porwał ich wiatr Sprawy. Oni są „polonijni” w osobliwy sposób, ci wszyscy od Kamczatki po Odrę i Nysę, od Półwyspu Kola po Adriatyk. Jest potrzeba budzić się, liczyć się, spisywać związki, kluby, parafie, szkoły, grupki, docierać do samotników, wciągać w rejestry cmentarze, kościoły, pamiątki, księgozbiory, ślady literackie, artefakty w kolekcjach. Aby ślady nie znikły, a ludzie o sobie wiedzieli więcej, aby znali swoje adresy i dramatyzm niezliczonych historii trwania i tułaczki. Oczywiście ważna jest Polonia Zachodnia i ona wiedzieć o Was i „AŁMATORZE” powinna. Myślę, że lata praktyki podróżniczej i nauczycielskiej dają Wam w końcu poczucie kompetencji, czego przykładem jest ten mały słownik pojęć polonijnych. Naturalnie niełatwo walczyć o umocowanie instytucjonalne i stałe źródło finansowania, ale jest czas przemian, nowych układów i perspektyw. Niech się Wam uda. Myślę o napisaniu dla „AŁMATORA” niewielkiego osobistego tekstu o prawach człowieka, jakbyście to widzieli? Bo działanie diaspory oparte jest na pewnej koncepcji praw człowieka i związane z sytuacją ustrojową. Pokoju w Ukrainie nadal nie ma. Ale jak ma być, kiedy Rosja to wojna, kraj w wojnę wrośnięty musi być autorytarny, trudno, aby prawa człowieka były w nim szanowane. Używa się ich jako demagogicznego narzędzia nacisku. Jest o czym myśleć, Mili Moi!
Poeta Piotr Boroń odpisał mi: (…) potrzeba takich słów, jak Twoje, wsparcia pozwalającego wierzyć, że to co robimy, i co wymaga teraz od nas podwójnego wysiłku, ma sens. Właśnie o „płaszczyznę kontaktu Polaków” nam chodzi, o odważny dialog o Polonii, jej teraźniejszości i tych śladach dziedzictwa, na które nie zwraca się większej uwagi. Wydawanie „AŁMATORA”, dla którego pilnie szukamy sponsorów, od 2 (19) numeru powinno się już odbywać pod auspicjami Fundacji Goniewicza (nawiasem mówiąc najstarszej polskiej fundacji „obsługującej” postsowiecki Wschód). Obecnie pracujemy nad nową formułą pisma i rozglądamy się za współpracownikami, którzy swoim piórem zechcieliby wesprzeć naszą wydawniczą inicjatywę.
W minioną niedzielę ulicami Warszawy popłynęły dwie strugi biało-czerwonych szturmówek. Śledziłem je na ekranie TV myśląc o tych dwu potężnych dopływach do rzeki, której nie widać. Wierzę, że w przestrzeni ducha ona płynie podziemnie, a takie inicjatywy jak kwartalnik „AŁMATOR” to głos „de profundis”, śmignięcie białego ptaka nad pochylonymi głowami. Dużo tam do czytania. Pan Piotr i Pani Lucyna pokazali mi, że ich świat nie rozdarł się na nie pasujące do siebie segmenty. Mają w zasięgu swoich rąk kawał Europy, szmat Azji. Doświadczyli, więc są kompetentni. Wyliczę, co mnie zachwyciło w tym piśmie, co przymusiło do refleksji.
Solidny choć skrótowy słownik spraw polonijnych, szkic o Polesiu widzianym przez Rodziewiczównę, komentarz do relacji ministra Sikorskiego z jego rozmowy z Łukaszenką, wiadomość o 64-letnim księdzu Henryku Okołotowiczu, proboszczu z Wołożyna, skazanym przez sąd w Mińsku na 11 lat kolonii o obostrzonym rygorze za „zdradę państwa”. To pierwszy polski kapłan, który odprawił mszę na grobach polskich oficerów w Katyniu. Jest też w „AŁMATORZE” artykuł o perspektywach nauczania polskiego w Ałmaty napisany piękną polszczyzną przez Omarchana Dżekebajewa, stałego współpracownika, jest fotoreportaż o polskich cmentarzach w Brześciu nad Bugiem, jest przegląd prasy polonijnej, noty, polemiki, wspomnienia.
Zobaczyłem w tym kwartalniku tę Polskę, która wraca z nicości, rozproszenia, zapomnienia, pojawia się nie tam, gdzie się krzyczy jej imię i wymachuje jej barwami. Poza bieżnią, na której trwa wyścig.
Piotr Wojciechowski
